czwartek, 6 października 2011

Mistyka codzienności

Początek roku akademickiego zawiódł mnie do biblioteki wojewódzkiej, której nie odwiedzałem już dobre trzy lata. Po otrzymaniu duplikatu karty i stwierdzeniu, że i tak wszystkie pozycje, na które miałem ochotę, są wypożyczone, postanowiłem przypomnieć sobie, gdzie jaki dział się znajduje.
Nie wiem, co mnie podkusiło, ale kierowany jakąś odwieczną podskórną potrzebą udowadniania sobie, że jestem mądrzejszy niż jestem, zamiast przy literaturze pięknej czy fantastyce zatrzymałem się przy filozofii i teologii. "Sola fide" Lwa Szestowa męczę już trzeci dzień, i choć lektura naprawdę mnie wciągnęła, coraz bardziej dziękuję Bogu za to, że sam w życiu nie kombinuję tak jak ci wszyscy myśliciele. Nawet jeśli ktoś to potraktuje jako miernotę umysłową.

Po osiągnięciu dorosłości (tej urzędowej) miałem spore problemy z umieszczeniem Boga w moim życiu. I nie w kategoriach "wierzę/nie wierzę". Po prostu słyszałem z różnych stron, że z modlitwy się wyrasta, z wiekiem nie ma na "to" czasu. Zbudowana w latach aktywnej działalności w duszpasterstwie duchowość przestaje pasować do ram codzienności i rozmywa się wśród obowiązków, bo trzeba się zająć poważnymi sprawami.
Długo nie mogłem sobie z tym poradzić, bo te wszystkie słowa siedziały w głowie. Rzeczywiście - gdy miałem dużo czasu, łatwiej było mi go znaleźć na modlitwę i rozwijanie więzi z Bogiem. Przychodziła sesja czy inny natłok obowiązków - duchowa strona życia szła na bok, jako ta mniej materialna, ulotna, nie narzucająca się. I bolała mnie myśl, że za parę lat może w ogóle przestanę się modlić, wejdę w duchowy regres, a wszystko, co było najważniejsze dawniej, okaże się mrzonką. Nie pomagał w tym fakt, że wiele moich duchowych autorytetów właśnie przeżywało lub przeżyło to odstawienie życia duchowego na bok.

Ostatni rok był decydujący. Nie tyle w ogarnięciu tej kwestii, co w zrozumieniu, w którą stronę się kierować. A zaczęło się niewinnie... od biegania. Nie modliłem się praktycznie wcale, ale za namową starszego brata biegałem prawie codziennie. Jak to bywa przy początkach - postępy były szybkie, jednak okupowane ogromną ilością potu, poznawania swojego ciała, swoich możliwości, reakcji na bodźce, zmęczenie, dietę. Gdy w celu unormowania oddechu zrezygnowałem ze słuchawek w uszach, pozwoliłem podczas kolejnych kilometrów, aby moje myśli płynęły spokojnie. I coraz częściej te myśli prowadziły mnie do tej samej przystani - Psalmu 139, choć wtedy nie wiedziałem, że taki ma numer.

Przenikasz i znasz mnie, Panie

Wiesz, kiedy siedzę i wstaję

Z daleka przenikasz moje zamysły

Wszystkie moje drogi są Ci znane
(...)
Dziękuję Ci, że stworzyłeś mnie tak cudownie

I tak, z dnia na dzień, z kilometra na kilometr, zacząłem się modlić podczas biegania. Później dopełnieniem okazało się pokonywanie swoich granic w chodzeniu po górach. Słowa psalmisty dały mi do zrozumienia, że Bóg nie jest aspektem życia, nie jest jakąś stroną, elementem, który trzeba dopasować do reszty. On jest we wszystkim, co robię. Gdy biegnę - On zna lepiej moje możliwości, bo sam stworzył cały mój organizm i najlepiej zna zasady jego funkcjonowania.

Momenty, gdy biegnę - krew płynie szybciej, oddech przyspiesza, po twarzy spływa strużka potu - stały się tymi przepełnionymi moim spotkaniem z Bogiem. Wprawdzie potem udało mi się znaleźć codzienne, konkretne miejsce na rozmowę z Nim (i okazało się, że te kilka minut wcale nie koliduje z całą resztą życia, tylko je dopełnia), ale potrzebuję tych chwil, które są naszym osobistym, intymnym spotkaniem, aby tą relację budować i na nowo uświadamiać sobie, że nie ma mnie bez Niego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz